środa, 18 maja 2016

...

"Nie miała w zwyczaju darzyć mężczyzn miłością. W przeszłości kilku się w niej zakochało... Ona jednak tylko ich lubiła albo pożądała - nic ponadto. (...) Podobał jej się męski podziw i galanteria, bardzo lubiła seks i pielęgnowała w sobie niewzruszone przekonanie, że pewnego dnia spotka mężczyznę, obok którego będzie chciała się budzić co rano do końca życia. Choć nie była osobą religijną, żarliwie wierzyła w to, iż tak się stanie. Była gotowa czekać — nie na księcia z bajki ani filmowego gwiazdora z grubym portfelem, ale na mężczyznę, któremu mogłaby spojrzeć w oczy i powiedzieć — Jesteś moim domem."

— Masz zdjęcie dowodowe?
— Mam.
— Więc mi je podaruj.
— Po co?
— Po prostu.

Ogarnia mnie panika, kiedy zdaję sobie sprawę, że relacja z kimś zakończyła się na tyle szybko, bym nie zdążyła zabrać od zainteresowanego choć jednego zdjęcia. Wydaje mi się to o wiele ciekawszym od jakiejkolwiek, nawet cennej pamiątki, a mając pewność, że utopiony na zawsze wyraz, nieswojej przed obiektywem, ustawianej mechanicznie, twarzy pozostanie mój na zawsze, ogarnia mnie niespodziewany spokój.

Czasem czuję, że te papierowe wizerunki są pewnego rodzaju nagrodą, jakby moje wnętrze krzyczało ,,ta osoba też była przez pewien czas tylko Tobie oddana". Kolekcjonując od wielu lat zdjęcia, widzę zależność, między godzeniem się z przeszłością zamieszczoną już w albumach, a jeszcze niewywołaną. Czuję, jak opuszczają mnie negatywne emocje, kiedy zamykam je na nowych stronach ciężkich segregatorów. Niewywołane jeszcze lata nadal potrafią odkrywać na moim sercu rany, jakby wszystko znów zależało od papierowej kartki z wizerunkiem twarzy niegdyś mnie otaczających.

Szczerze przeraża mnie chwila, kiedy po raz pierwszy pytam kogoś o podarowanie mi zdjęcia. Idąc do domu uświadamiam sobie, że to zwiastun rychłego końca, a myśl tak strasznie prześladuje mą głowę, że nie mogę się jej pozbyć. Dopiero później widzę, że znów dobrnęła do realizacji.

sobota, 14 maja 2016

Każdy zasługuje na to, by móc się wytłumaczyć?

Każdy zasługuje na to, by przedstawić swoją wersję wydarzeń, swoje odczucia, które nam towarzyszą i towarzyszyły w danych momentach. Nie zawsze jest możliwość, by wszyscy, którzy są nam bliscy towarzyszyli nam w tym jednym odpowiednim momencie, kiedy dzieje się coś znaczącego. Nie wszystko niestety da się tak zgrać. Wtedy jedyne co zostaje, to opowiedzenie dokładnie tego, co się wydarzyło.

Nawet oskarżeni w sądzie mają taką możliwość. Więc dlaczego ludzie między sobą odbierają sobie tą opcję?


 Katowanie się domysłami nie jest dobrym rozwiązaniem. To działa jedynie destrukcyjnie. Nieważne, co nas łączy z daną osobą, jeśli sytuacja w jakikolwiek sposób dotyczy nas - czy to osobiście, czy tylko z racji tego, że ktoś nam zaufał i powierzył swój sekret - zawsze powinniśmy dać sobie szansę.

Nawet jeśli nie jesteśmy przekonani od razu co do tych racji, jak najbardziej wskazane jest dać sobie czas na przemyślenie, przeanalizowanie sprawy. W sądzie o winie czy też niewinności człowieka decyduje w znacznym stopniu potwierdzenie faktów przez świadków. To na tej podstawie, jak i na podstawie dołączonych namacalnych dowodów sąd wydaje wyrok.

Na gruncie prywatnym - tylko wiara w szczerość słów, zaufanie i sumienie odgrywa rolę sędziego. Najważniejsze to to, by potem nie mieć wyrzutów sumienia, że postąpiło się tak, a nie inaczej. Bo, nie oszukujmy się, nie wszystko da się za jakiś czas odkręcić.

piątek, 13 maja 2016

Dlaczego obchodzi cię to o oni o tobie myślą?

Ludzie oceniali, oceniają i zawsze będą to robić. W dużej mierze tak jest łatwiej, szybciej. Nie trzeba zbyt wiele czasu na to, by ocenić na ślepo drugą osobę, wyłącznie przez pryzmat jednej rozmowy, czy zaobserwowanego zachowania w danym momencie. Wiadomo, że zdecydowana większość osób może reagować dość wybuchowo na różne złe sytuacje. Jedni będą się starali to zamaskować, inni, z racji tego, że mają taki a nie inny temperament - pokażą od razu próbkę swoich możliwości. Nie można ludzi porównywać z innymi, jak i tym bardziej z samym sobą. To jest najgorszy błąd i największa krzywda, jaką można komukolwiek wyrządzić. Nigdy nie wiemy, co stoi za konkretną reakcją naszego rozmówcy, czy też osoby zupełnie przypadkowej. Błędem jest wszelkiego rodzaju ocenianie. Bo nie jesteśmy tą właśnie osobą. Nie włożyliśmy ich butów, nie przeszliśmy ich drogi, by móc ich oceniać.

Mnie tak naprawdę nie obchodzi, co ludzie o mnie myślą. Większość mnie nie zna. A i tak ocenia. Tylko że tak naprawdę... co oni mogą o mnie powiedzieć? Jedno wielkie nic. I tak naprawdę mam gdzieś, jakie dostaję wiadomości anonimowe, dotyczące podejrzanych gdzieś kilku zdań. 

Jeśli chcecie się zmienić, na lepsze, zróbcie to. Ale nigdy dla innych. Zawsze róbcie to z myślą o sobie. Tak, egoistycznie, ale czasem to jest jedynie rozsądne wyjście. A wszystkie możliwe oceny na swój temat - zbywajcie, jeśli się z nimi nie zgadzacie. Ci, którzy nas nie znają, mają największy zapał do tego, by się wypowiedzieć w kwestii naszego zachowania.

Mnie osobiście obchodzi tylko to, co myślą o mnie moi bliscy. Osoby, które są w moim sercu. Osoby dla mnie ważne. Reszta świata jest tak naprawdę niczym.

Nie dajmy się zwariować. Miejmy do wszystkiego odrobinę więcej dystansu. Inaczej zamkniemy się w klatce własnego umysłu. Będziemy na każdym kroku analizować, co robimy źle, a co dobrze. To nikomu nie wyjdzie na dobre.

Ale to, co wiem o sobie, tego nikt nie zmieni.

czwartek, 12 maja 2016

Mój mały potworek.

Nigdy nie należałam do grona osób drobnych czy chudych. Odkąd pamiętam zawsze miałam te parę kilo więcej. Wszystko dzięki mojemu ojcu... Lubił we mnie wpychać jedzenie, a ja się nie broniłam. Nie wiedziałam jeszcze wtedy jakie będą tego konsekwencje.

Poszłam do szkoły. Nie mogłam narzekać, bo ludzie mnie akceptowali, bo przecież nie byłam jakoś bardzo gruba. Jeżeli istniały jakieś docinki w moją stronę to chyba po prostu ich nie słyszałam, albo nie pamiętam. Gdzieś w piątej klasie podstawówki zobaczyłam, że inne dziewczyny są dużo zgrabniejsze, chudsze. Wtedy zaczęły pojawiać sie moje pierwsze kompleksy. Nadal jednak nic nie robiłam ze swoją wagą, bo nie przeszkadzała mi ona.

W piątej klasie zainteresowałam się sportem. Zainteresowanie przerodziło sie w pasje, która przynosiła owoce. Zdobywane medale i puchary, które mobilizowały do doskonalenia sie w dyscyplinach sportowych. Waga jednak stała w miejscu.

Szósta klasa to było piekło na ziemi. Wymazałam tamten okres totalnie z pamięci. Nie chce go wspominać. Było źle, wtedy wszystko zrozumiałam.

W pierwszej gimnazjum pojawiło sie to co nazywam "mały potworkiem". Co nim jest? To głodówki. Na początku żeby schudnąć, ale nie dla siebie. Chciałam być taka jak inni pasować do otaczającego mnie świata. Mimo głodówek nie chudłam, bo to przecież logiczne. Nie jadłam dwa dnia, trzeciego sie najadałam i wymiotowałam. Zakładałam maskę szczęśliwej i niewzruszonej osoby. Tak było łatwiej. Nikt nie widział że, coś złego się ze mną dzieje. NIKT.

Potworek mnie wykańczał, nikt o nim nie wiedział. Kiedy w tym roku pokazałam ludziom siebie, taką jaką jestem. Stanęłam "naga" przed nimi z tą całą swoją beznadzieją. Z atakami autoagresji, głodzeniem się, nie akceptacją siebie, oni odeszli... Nawet ta osoba, która mówiła, że razem damy rade to pokonać. Pękłam.

Znów zamykam sie w sobie. Stwierdzam, że pokazywanie jakim się jest naprawdę nie ma sensu. Można sie tylko zawieść.

Zostałam ja i mój potworek.

Sama.

środa, 11 maja 2016

Każda stratę da się zastąpić czymś innym?

Relacje z ludźmi są jak pajęczyna. Im krótsza, cieńsza, bez większego zaangażowania, tym łatwiej jest się nam z niej wycofać.
Z biegiem czasu, kiedy przyzwyczajamy się do towarzystwa, obecności danych osób, tym ciężej jest nam wyobrazić sobie moment, w którym miałoby nam ich zwyczajnie zabraknąć. 


Są jednak ludzie, przy których w ekspresowym tempie czujemy się swobodnie, przy których czujemy, że moglibyśmy się, a przede wszystkim chcemy się otworzyć. Są to, moim zdaniem, sporadyczne sytuacje. Tak traktujemy tylko wyjątkowe osoby. I nawet jeśli nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć samych siebie w danej relacji, myślę, że właśnie to, co dyktuje nam serce jest najwłaściwsze. To ono, często wbrew rozumowi, podszeptuje kto jest wart naszych emocji, zaangażowania i czasu, a kogo lepiej sobie odpuścić.


I to właśnie serce mówi nam, po kim będziemy płakać i wspominać jeszcze długi, długi czas tą relację, a kiedy najzwyczajniej w świecie z dnia na dzień powiemy:


"Stop" i od tak zaczniemy nowy rozdział w swoim życiu.

Są też tacy, których zawsze będzie traktowało się jako "opcję zastępczą". Tylko osoby, które dla nas znaczyły bardzo, bardzo wiele zostaną z nami już na zawsze. Nawet, jeśli będzie to tylko w formie wspomnień i pewnego rodzaju tęsknoty za tym, co było i co, z różnych przyczyn, być może już nigdy nie wróci...

 Oczywiście, że żadnej straty nie da się zastąpić. Mówię tu oczywiście o stratach niematerialnych. Wszystko inne - ubrania, zabawki, samochód, dom, pracę czy cokolwiek innego, z czasem da się nabyć nowe.

Uczuć, wspólnie spędzonych chwil, wspólnych tematów, radości, bliskości, czułości i wszystkich innych tego typu uczuć nie da się zastąpić niczym. Nigdy.Nawet, jeśli pojawią się w naszym życiu nowi ludzie, bo to - nie ma co ukrywać - jest nieuniknione, to mimo wszystko nierealne jest zastąpić drugą osobę. Bo to, co czujemy bądź czuliśmy do niej i przy niej - nieważne w jakiej formie była ta znajomość - jest unikatowe. Jedyne w swoim rodzaju. Niezastąpione.Więc, moim zdaniem, nie ma sensu mówić komuś, że nas zastąpił kimś innym. Bo nawet, jeśli ta osoba jest równie fajna i przy niej również czujemy się swobodnie, fajnie się rozmawia, żartuje to należy pamiętać, że to właśnie Ty pojawiłeś się pierwszy. I to nie ten ktoś drugi, tylko Ty jesteś osobą, która postawiła innym poprzeczkę cholernie wysoko, przez co już do końca życia nie znajdzie się nikt, kto mógłby zająć Twoje miejsce. Lecz każda z tych osób jest na swój sposób wyjątkowa. Wszelkie porównania też nie mają jakiegokolwiek celu i sensu.

Nikt nie jest Tobą. Więc nikt nikomu Ciebie nie zastąpi.

Bo są pajęczyny, z sideł których nie da się wyplątać nigdy.

wtorek, 10 maja 2016

Na co czekasz?

Na co czekasz? Aż cisza zmaterializuje się i przykładając Ci nóż do gardła, podetnie Ci go z tkliwą 
delikatnością i precyzją? Nie wiem, zawsze wydawało mi się, że wychowałam się w ciszy, ale jednak dochodzę do wniosku, że wychowałam się w dźwiękach. Nie słyszę jej już od dobrych kilku miesięcy. Nie potrafię pozostać sama w pustym pokoju i gnana po przestworzach myśli, zbierać siebie samą, przerzedzać przez palce. Muszę być gdzieś, z kimś, choćby na krańcu krawędzi i bujać się, by czuć, że rychło upadnę. Śmieję się w głos i nie rozumiejąc samej siebie odkrywam, że stałam się tak ironiczną, wredną małpą, jakich mało. Gdybym potrafiła jeszcze w ciszy odnaleźć to samo, co przed laty, z pewnością czarowałabym nią innych na pokuszenie, strącając w beznadziejność, jakiej samej doświadczyłam. Dość egoistycznie, prawda?
Nie potrzebuję jej - niegdyś mnie zachwycała, sprawiała, że tonęłam bez tchu, poddawałam się żałośnie słaba. Dzisiaj drażni mnie, kłuje, sprawia, że dostaję szału. Wolę słuchawki, dźwięki nawet znudzonych utworów. Tykanie zegara, szum złowieszczy wiatru, trzask łamanych kości kostki, kiedy stanę krzywo na krawężniku. Ryk silnika samochodu podczas nocnej podróży, dźwięk krzemienia zapalniczki, klekot otwieranego piwa, brzęk pustej puszki. Uwielbiam każdy dźwięk i sycę się nimi, nie doceniając już ciszy i nie pojąc się jej ironią. Ona mnie zniszczyła. Sprawiła, że byłam martwa latami, że wypełniał mnie marazm, który z biegiem czasu stał się moim sposobem na życie. Kiedyś jeszcze ślepo wierzyłam, że to mnie błogo kołysze i usypia, dzisiaj widzę, że rwało mi włosy z głowy i pełło warkoczyki, zawiązując oczy. Byłam taka ślepa, dawałam się prowadzić byle komu za rękę - byle słowu, byle szmerowi i byle człowiekowi bez serca, który moje wchłaniał jakby należało do niego, a potem przetrawione wydalał z siebie jak najgorsze obrzydliwości. I gdzie ja mam teraz serce? Nie mam go, bo ufałam za bardzo, kochałam za bardzo - za bardzo chciałam i za bardzo wierzyłam, że ta cisza dla Was błogosławiona jest błogosławiona dla mnie. A dzisiaj? Dla mnie to przeklęta cisza, która w żaden sposób już mnie nie czaruje, choć stając na głowie nadal próbuje wodzić na pokuszenie moją zmarzniętą do szpiku kości duszę.

___
Teraz w postach odpowiadam na cykl pytań zadanych mi przez jedną wspaniałą osóbkę. 

poniedziałek, 9 maja 2016

Co dziś jest wieczne? Jeżeli istnieje coś takiego.

Kiedyś uważałam, że nieśmiertelne są wspomnienia zachłannie zapisywane w umyśle i na wywołanych zdjęciach, miejsca gdzie kiedyś stałam z kimś za rękę, przedmioty darowane w prezencie i zapisywane na wygniecionym papierze skrawki rozmów. Żyłam w przekonaniu, że to one zapamiętają za mnie najważniejsze chwile lub pozwolą mi oddychać nimi ponownie, kiedy tylko sięgnę do owych przedmiotów pamięci.

Byłam wtedy młodsza, z mniejszym bagażem przeżyć i faktycznie wspominanie wychodziło mi idealnie. Nie potrzebowałam żadnych zdjęć a jedynie na chwilę zerknąć w głąb myśli — potrafiłam pamiętać latami jaka w dotyku była powierzchnia dłoni mojej babci. Wszystko to było proste i znamienne, do czasu, aż czas stłukł wiele wspomnień, niesklejalnych po resztą.

Oglądam albumy i nie pamiętam szczegółów, a jedynie szkielety dni uwięzionych w fotografii. Ugrzęzłe na papierze fotograficznym twarze, zastygłe w bezruchu, wydają się być martwe i pełne obłudy. Nie pamiętam już co działo się przed wykonaniem pamiątki, a co chwilę po, kiedy sztuczne uśmiechy poznikały z ust.

Czas pokazał mi, że nic nie jest wieczne. Zrozumiałam to stosunkowo niedawno, choć to przecież prosta zasada, że wszystko z czasem umiera — zarówno człowiek, jak i drzewo. Sprzęty się psują, piękne budynki obracają w ruinę mimo konserwacji, a produkty tracą termin przydatności. Mówi się, że pozostaje pamięć — to prawda, choć nie do końca, bo ona również ulega deformacji i otarta ze szczegółów powoli zamienia się w powtarzany bez uczuć frazes, który wchodząc w krew, staje się zwyczajną przesłanką.

Czas leczy rany, ale również je otwiera, zabierając wspomnienie, które bliźniło je latami. Któregoś dnia budzisz się pusty w środku, zdając sobie sprawę, że całe życie poświęciłeś wspominaniu czegoś dawno martwego. Dochodzisz do wniosku, że ten spokój, który następuje po wybaczeniu sobie czegoś, jest zwyczajną próżnią, pochłaniającą niczym czarna dziura ostatnie zarysy teraźniejszości.